Meryl

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Bafta, Glob, Oscar. Choć Meryl Streep nie zdołała zgarnąć wszystkich aktorskich nagród (min. dwa razy przegrała z Violą Davis ze Służących), to niewątpliwie te najważniejsze zostały osiągnięte. Po blisko 30 latach starań w końcu jest spełniona. Stało się to jednak udziałem filmu złego i nieudolnego, w którego kontekście Streep jest w zasadzie osobnym tworem. Ile filmu w tym filmie, a ile Meryl? Może jednak pytanie należałoby postawić inaczej: ile jest Meryl samej w sobie?

Margaret Thatcher to postać o renomie niepodważalnej. Kobieta, która miała największy wpływ na historię Wielkiej Brytanii i przez 11 lat niepodzielnie sprawowała nad nią władzę jako premier. Historia osoby, która przyszła na świat jeszcze w międzywojniu, a której filmowa historia rozpoczyna się podczas II Wojny Światowej, stanowi tak porażającą dawkę materiałów, że z pewnością można by opowiadać o niej bez końca. Taki był zastany przez twórców punkt wyjścia. Pułap prawdopodobnie zbyt wysoki, bo im wyżej wzlecieli, tym niżej upadli. I to na całej linii. Miała w tym swój udział scenarzystka Abi Morgan, pomimo iż w połowie jest odpowiedzialna również za scenariusz Wstydu. Żelazna dama to doskonały przykład na to, jaką różnice potrafi zrobić owa połowa.



http://blog.zap2it.com/pop2it/meryl-streep-iron-lady-2.jpg
/>
Koncept ukazania Lady Thatcher współcześnie, niedołężnie, bez chwalebnych mitów jest niezły. Ale tylko najwytrwalsi kinomani będą w stanie zdobyć się aż na takie pochlebstwo. Margaret Thatcher, dama w pidżamie, żyje w ponurym rodzinnym domu wraz z córką i mężem zjawą. Pomimo ośmiu lat dzielących ją od śmierci ukochanego, Lady nadal nie umie pogodzić się z jego stratą. Żyje przeszłością prowadząc konwersację z wyimaginowanym mężem. Może lepiej dla filmu by było, gdyby twórcy na tej płaszczyźnie pozostali. Ale nie, twórzmy legendę! Więc w dwuminutowej retrospektywnej sekwencji przyjrzymy się wojnie, realiom rodzinnego domu i wzorcowej postawie ojca. Już nieco więcej, może nawet kilkanaście minut, zajmuje historia dostania się do Izby Gmin. Fakt, że przez dziewięć lat nieskutecznie próbowała to osiągnąć, zostaje jednak pominięty. Ale nie jest aż tak źle, w końcu zaczyna się coś dziać.

Mniej więcej po pół godzinie, gdy Alexandrę Roach w roli młodej Margaret zmieni ostatecznie Streep, będziemy mieli okazję posmakować prawdziwej polityki. Poznamy pokrótce kulisy wyborczych sukcesów, świat męskiej polityki i wpływ piskliwego głosu na posłuch na sali. Jedna schematyczna klisza wypiera następną sygnalizując jedynie, że jakiekolwiek okoliczności miały miejsce. Bo faktem jest, że Streep-Thatcher nie potrzebują tutaj żadnego kontekstu. Skróty, przeskoki, uproszczenia są tak okropne, że momentalnie struktura przekracza cienką granicę pomiędzy upamiętnieniem Thatcher a upamiętnieniem Streep. W pewnym momencie przestaje się myśleć: Thatcher, co to była za kobieta; a zaczyna: Streep, ty to potrafisz. Bo potrafi, ale reszta już nie. Przemielone tło osobowości doskonale obrazują sceny w parlamencie, gdzie pośród szarego tłumu pod krawatem rezyduje Ona, we wściekle niebieskim uniformie. Niewątpliwie ma w tym kontekście wielkie pole do popisu. Problem polega na tym, że w filmie się zwyczajnie nie mieści.

Nie trudno zauważyć jakie są doświadczenia pani reżyser. Twórczyni tylko jednego kinowego filmu - Mamma Mia! - bez skrupułów wykorzystuje to, co w musicalu najlepsze. Schematyczna pompatyczna muzyka bez trudu dominuje nad równie schematycznym scenariuszem. Fanfary, werble, wiwaty. Momentem ostatecznym, w którym traci się definitywnie wiarę we wszystko, jest sekwencja pomiędzy wojną o Falklandy a kryzysem władzy pod koniec rządów Thatcher. W kilkudziesięciosekundowym prostackim spocie z głupawą muzyczką na ekranie przelatują nam dwie kadencje, boom gospodarczy, czy upadek komunizmu. Stosowna odpowiedź następuje chwilę później, gdy premierowanie wisi na włosku a w Wielkiej Brytanii wybucha niezadowolenie społeczne. I co z tego, że w międzyczasie Meryl miała świetne wejście, skoro o wiele bardziej by pasowało, gdyby zatańczyła na stole śpiewając Abbę.
Scenariusz zwraca uwagę tylko na najbardziej charakterystyczne momenty, nawet niekoniecznie najważniejsze dla czasu thatcheryzmu. A Meryl tylko szaleje na ekranie przechodząc w ciągu kilku sekund między sukcesem, upadkiem a otępieniem.


http://naszaklasank.blox.pl/resource/ZelaznadamazwiastunplTheIronLady.jpg
/>

Nie podołano zadaniu. Ranga postaci i historii okazała się zbyt wielka, a setki możliwości i pomysłów kłębiące się w głowie nie zostały wykorzystane. Ale zaraz, jakich pomysłów? Ja naliczyłem całe trzy: pani z demencją, musicalowa premier i kompilacja wymienionych. Jest szansa, że gdyby zdecydowano się na pierwszy wariant, to coś sensownego by z tego wynikło. Jeśli chodzi o musical, to nie mam wątpliwości, że cała sala wyśpiewała by z Meryl ogłoszenie wojny z Argentyną. Problem w tym, że zdecydowano się na ostatnią opcję. Wymyślono Thatcher, albo Streep (doprawdy trudno powiedzieć, która z pań była uwzględniona jako pierwsza), usadzono w jakimś tam scenariuszu, zapchano muzyką, strojami i masą statystów. I już.
Aż polskie serce się raduje, że to jednak nie my mamy najgorsze próby kina historycznego, choć w 3D.

Narracja jest szarpana, przeskoki czasowe nieuporządkowane, epizodyczne. Kolejne scenki gubią się niczym niedołężna Thatcher zawieszająca się w trakcie rozmowy. Widz nie znający historii Wielkiej Brytanii nie nadąży, a Brytyjczyk z kolei się zanudzi. Bo ile można pokazywać, że jedyną ideą thatcheryzmu była nieustępliwość? A sens całego przedsięwzięcia sprowadza się do wyrzucenia ubrań po zmarłym mężu. I tyle? Jeśli koszmar filmu miał podkreślić jak z Lady Thatcher jest teraz źle, to się udało. Obawiam się jednak o krótki żywot pani premier...

Zwiastun: