Oszczędna brzydota, niechciane piękno

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

ZombieCamel/Exellos
- To nie był łatwy film, zmęczył mnie.

- Zauważyłem. Albo czułeś się tak podle, bo wyobraziłeś siebie w roli Vincente, albo przytłoczyły cię transgeniczne roszady. To nie jest łatwy film dla mężczyzn. Ostrzegam was, panowie - "Skóra..." mocno narusza pojęcie męskości. Szarga i dewastuje. Wystawia na próbę empatię i wrażliwość, bowiem ci, którzy testu nie zdadzą będą trząść się z przerażenia i zgrozy. Dla wielu to będzie właśnie najgorszy scenariusz, jaki można sobie wyobrazić.

- A mnie ten film po prostu zmęczył. Mamy do czynienia z rozgoryczonym doktorem Ledgardem (Banderas), który bezwzględnie wykorzystując chirurgiczny fach postanawia (słusznie zresztą) zemścić się na Vincente, osobie która doprowadziła jego córkę do śmierci. Efekt tego jest taki, że w końcu kobiecość w filmie Almodovara zniszczyła męskość, od środka - jak? Oto i tajemnic całego filmu.
Ale nie popadajmy w skrajności. Wprawdzie to, co dzieje się z Vincente nigdy nie chciałoby być oglądane przez zdrowych na umyśle mężczyzn, ale znowuż nie jest to pokazane w jakiś brutalny sposób. Większość zniszczenia rozgrywa się w symbolicznej potyczce psychologicznej dwóch głównych postaci.

- Czy doktor miał słuszność... to dyskusyjne. Ja mam przeciwne zdanie. A już na pewno nie możesz stwierdzać tego w systemie binarnym słuszne/niesłuszne. Urok tego scenariusza polega na niemożliwości odseparowania dobra od zła. Każda postać jest jednocześnie negatywna i usprawiedliwiona w działaniu. Można powiedzieć, że zło jest przekazywane niczym w sztafecie. Od błędów wychowawczych, przez odrzuconego brata i nieszczęśliwy wypadek - aż do zemsty i śmierci w konsekwencji.

- Mówiąc 'słusznie' mam namyśli prawo do zemsty. W końcu Ledgard nie wyżywa się od tak po prostu, ma ku temu powody. Inna sprawa jak to robi i w zasadzie, gdzie przez to się znajduje. Jest bardzo prawdopodobne, że z żalu po zmarłej żonie, prędzej czy później znalazłby ofiarę, na której tę tęsknotę by wyładował. W zasadzie nie ma granic między dobrem i złem, te dwa przeciwieństwa zlewają się ze sobą u wszystkich przedstawionych postaci.

- I to jest oś, na której opiera się film. Genialnie zrealizowany - scenariusz to wybitne dzieło. Ale wspomniałeś o grze psychologicznej. Moim zdaniem "potyczka" zamieniła się w potknięcie reżysera i aktorów. Choć Antonio Banderas wywiązał się z zadania i stworzył postać całkowicie autentyczną, to dwójka aktorów grających jedną postać pierwszoplanową ostudziła znacząco emocje. Nie stworzyli jednej spójnej roli, przez co w ogóle nie miałem wrażenia, że mamy do czynienia z jednym człowiekiem po traumatycznych przejściach.
Mimo, że mówię o delikatnych różnicach, to wystarczyły one, by znacząco osłabić moc fabuły i zdezorientować widza przez obszerną część obrazu.

- Jak to się mówi, im starszy mężczyzna tym piękniejszy, a Banderas coraz lepiej gra. Świetnie wykreował swoją chłodną, wyrafinowaną postać. Może dlatego pozostała dwójka, o której wspomniałeś wypada słabiej. Z pewnością nie są tak przekonujący w swojej roli jak Banderas, a wydaje mi się, że to oni powinni mieć więcej do pokazania, przy z założenia ostentacyjnym doktorze Ledgardzie. Przemiany w nich zachodzące nie są spójne i można w nich się pogubić, jak w samym filmie zresztą.
Skoro już mówimy o pokazywaniu uczuć - bardzo się zdziwią ci, którzy pamiętają poprzednie filmy Almodovara. Mi kreują się one jako barwne, wybuchowe i pełne temperamentu (najlepiej w wykonaniu Penelope Cruz) opowieści obfitujące w emocje. Tu jest inaczej. Wszystkie przeżycia skupiają się wokół doktora Lodgarda, który przecież jest chłodną postacią.
Również zdjęcia podtrzymują to zdawkowe przekazywanie uczuć. Są one jak posiłek, który w pewnym momencie widzimy w filmie: w plastikowym pudełku, odizolowany folią, idealnie równo ułożony na tacy. W zasadzie emocje są przez cały czas zawieszone gdzieś w przestrzeni, niewypowiedziane. Może nawet platoniczne.


- Dobrze to ująłeś. Jest w tym pewien paradoks - kto spodziewa się chłodnego okazywania uczuć u temperamentnych Hiszpanów?
Momentami miałem delikatne skojarzenia z bergmanowską "Jesienną Sonatą". Sprawiła to podobna ascetyczność scenerii i patologicznych uczuć. Choć u Bergmana w końcu nastąpił punkt krytyczny i wybuch, u Almodovara emocje są trzymane w ryzach, co więcej - zamiast eskalacji następuje akceptacja.
Następną asocjacją jest muzyka - w "Sonacie" rolę pierwszoplanową grał fortepian. W "Skórze, w której żyję" dowodzą instrumenty smyczkowe, nadające posmak eksperymentalizmu. Całość jednak zamyka się w kategoriach muzyki klasycznej.

- Świetnego jak zwykle Alberto Iglesiasa. Słyszałem głosy, że kompozytor ten już się przejadł etc. Nie, wręcz przeciwnie, podobnie jak Almodovar przechodzi zaskakującą metamorfozę tworząc oryginalny ascetyczny świat i mistrzowsko budując filmowe napięcie. Temu muzykowi nie da się nic zarzucić!
Jeśli już mam coś zarzucać to warstwie wizualnej. Wprawdzie bardzo dobrze odzwierciedla panującą emocjonalną niedostępność, ale wydaje mi się niepełna. Sceny oczywiście są perfekcyjnie wykreowane, dopracowane w najmniejszych szczegółach zarówno przestrzennie jak i choreograficznie, ale mimo to nie czułem tej klaustrofobii, która na pewno towarzyszyła zamkniętej przez 6 lat w jednym pomieszczeniu Verze. Przepych i ogrom budynku oraz raczej oszczędne wąskie kadrowanie sprawiły, że świat codzienny niewiele różnił się od tego odizolowanego.

- A czy nie o to chodziło? W końcu Vera została bardzo ekskluzywnym więźniem. Stąd ta akceptacja, która przyszła z czasem.

- Więzień ekskluzywny, czy nie, nadal pozostanie więźniem. O ile ją jako uwięzioną poczułem, o tyle miejsce, w którym ją zamknięto już nie. Dla mnie to wada.

- Mi przeszkadzało coś innego - retrospekcje były dość chaotyczne, parę razy zgubiłem się w czasie. Choćby dlatego, że doktor jeździ tym samym nowiutkim BMW 6, niezależnie od roku. Łatwo pomylić teraźniejszość z przeszłością. Ale przynajmniej samochód ładny. Być może nawet ładniejszy od nagich kształtów Very (Luciana Santos-Domestos) przypominających wiolonczelę, prężącą się na łóżku pod obrazami Dalego. "Skóra, w której żyję" to niewątpliwie film artystyczny. Można się nawet pokusić o stwierdzenie: chirurgiczno-artystyczny.

- Rozumiem twoją fascynację tym BMW, ale nie porównuj go do zmysłowych kształtów Very! Nie dość, że sama w sobie jest piękna, to w filmie jest przedstawiana wyłącznie jako kobieta o idealnej urodzie. Tak idealnej, że można ją było osiągnąć jedynie sztucznymi metodami.
Za to co do retrospekcji masz rację. W kilku momentach musiałem się trochę nagłowić, żeby uzupełnić luki i skróty fabularne, które niestety się pojawiły.

- A więc... Almodovar tradycyjnie zrobił film ciężki, zmuszający do przemyśleń, a nawet zasiewający niepewność w pewnych kwestiach dotyczących seksualności.
Niestety nie rozumiem, czemu niektórzy recenzenci twierdzą, że to komedia. Nie mają racji. Chyba, że kogoś śmieszą sceny gwałtu.

- Mnie też bardzo zdziwiło to rozpowszechniane stwierdzenie pewnej pani z dużego portalu filmowego, która określając "Skórę..." użyła almodovarowskiego kryterium z komedią na czele. Mam wrażenie, że nawet nie miała okazji obejrzeć tego filmu, bo śmiałem się podczas niego raz, w dodatku ironicznie, nie mówiąc już o ZombieCamelu, który nawet krzyczał.
Almodovar po raz kolejny wplątuje nas w zawiłą intrygę, pełną kobiecości, trupów i niespodziewanego rozwiązania akcji (te jego telenowele w końcówkach...). Tym razem wykorzystał do tego zupełnie inne środki, oszczędzając nam wylewnych emocji i zatrzymując się na niedopowiedzianym symbolizmie. Widzom pozostają dwie drogi: albo podtrzymają uznanie dla reżysera, albo zdegustują się do niego jeszcze bardziej.

ZombieCamel - 8/10 (ponieważ to świetny obraz, z paroma niedoskonałościami)
Exellos - 7/10 (trudno ocenić liczbami, po prostu wolę starego Almodovara)

Zwiastun:

Dla Almodóvara płeć zawsze była zmienną. Mówi się, że jest zafascynowany kobietami, bo to głównie o nich robi filmy, myślę, że jest inaczej. Jego interesuje człowiek jako taki, bez względu na to czy w jego żyłach płynie więcej męskich czy żeńskich hormonów. Nie wydaje mi się by można było mówić o walce płci. O ile dobrze zrozumiałem mowa o wewnętrznej zmianie Vincenta/Very? Vincente po jakimś czasie stała się kobietą nie dlatego, że został zmieniony fizycznie, ale dlatego, że sam się tak określa. Mówi "Jestem Vera" (chodzi mi o sytuację gdy Ledgard jest szantażowany). To ważne słowa bo mogła się nie wtrącać, nie bronić swojego demiurga.

Jesienna sonata? Odważnie ;) Zwłaszcza jeżeli chodzi o scenografię. Bergman w tym filmie buduje przestrzeń niemal teatralną, w tym wypadku można mówić o ascetyczności, ale w "Skórze...". Jasne, że nie ma natłoku bibelotów, jednak tylko sceny w willi doktora rozgrywają się w minimalistycznej scenerii. Nie miałem wrażenia, że przedmioty są usunięte sprzed kamery i zostawiono tylko to co niezbędne, by nie odciągać uwagi od aktorów jak to miało miejsce u Bergmana.

Na muzyce zbytnio się nie znam, ale mówienie o ścieżce dźwiękowej tego filmu, że "zamyka się w kategoriach muzyki klasycznej" chyba prawdą nie jest. Tego, co słychać w, nawiasem mówiąc znakomitej, scenie pościgu muzyką klasyczną bym nie nazwał. Ten kawałek jest wykorzystany w teaserze i zwiastunach.

Vera równie dobrze mogła bronić Ledgarda jak i zastawiać pułapkę na jego łatwowierność. To nie jest wcale takie oczywiste, jak to zresztą u Almodovara bywa.
Scenografię nadal będę uważał za sterylną i w samą sobie niezbędną. Wprawdzie przedmioty nie są aż usunięte sprzed kamery i skupiają na sobie uwagę, ale nadal są precyzyjnie ograniczone.

A piosenka mi umknęła, siła autosugestii. Niezły kawałek swoją drogą.

Dodaj komentarz