Storytime

Data:

Spoglądając na informacje o tym filmie naszła mnie zupełnie luźna refleksja: dlaczego nie powstają produkcje do albumów muzycznych? Przecież czasami to fantastyczny materiał i historia godna opowiedzenia. No i świetna muzyka, jak w przypadku Nightwish. Szybko w myślach przebiegłem listę podobnych pozycji, czyli The Wall i kilka dłuższych lub krótszych metraży, o których tylko słyszałem, z udziałem Kiss, Prince'a, czy Lordi. Niespecjalnie zaaferowany tym rozważaniem zacząłem oglądać i nie dłużej niż po 5 minutach już wiedziałem, jaka jest odpowiedź na moje refleksje...

Niezbyt wygórowane i racjonalne oczekiwania spodziewałyby się filmu prostego, będącego pretekstem do pełnego muzycznego show. W końcu jako fan zespołu, i metalu symfonicznego w ogóle, to muzyką chcę się napawać. Pech polega na tym, że mam OCZY i USZY, bo nie potrzeba niczego więcej, żeby się zwyczajnie załamać.

W skrócie: stary muzyk zapada w śpiączkę Jego dalsze życie zależy już wyłącznie od córki, ale nie wydaje się, żeby ich wzajemne relacje były wystarczająco pozytywne. Toteż bez większych emocji zostaje skazany na śmierć. Tymczasem nieświadomie zagłębia się w fantastycznych czeluściach własnych bolesnych wspomnień, hulając wśród przestworzy na psychodelicznym bałwanie. Zawiązany tutaj konflikt tragiczny jest iście tragiczny dla dalszych losów filmu. Marnie skonstruowana historia o emocjach, utraconym dzieciństwie, wewnętrznym zamknięciu, demonach przeszłości została spłycona do efekciarskiej zajawki, którą można by zamknąć w 10 minutowym klipie, w wersji super rozszerzonej.

Wystudiowane epizodyczne scenki, poszarpane bezsensowną plątaniną montażowych cięć, dłużą się minutami. Strzelam, że jest ich 13, bo nie da się ukryć, że tyle piosenek liczy płyta. Podobnie jak liczba pomysłów lidera grupy, który pierwotnie chciał 13 osobnych teledysków i taki też zamysł zaniósł do reżysera klipów Stobe Harju (autora przyzwoitego "The Ilander"). On to oczyma swojej wyobraźni wszystkie epizody w magiczny sposób połączył, a później zobrazował w filmowym debiucie. Ale jakoś tak wyszło, że poszczególne sceny promujące odpowiadające im utwory nawet dadzą radę na MTV, a film jako całość nie da rady już nigdzie.

Również w warstwie wizualnej, choć wykreowany mroczny świat wyobraźni jest zdecydowanie bardziej spójny od reszty filmu. Fantastyczne koszmary senne dobrze wpisują się w muzyczną konwencję i oddają coś z ducha Nightwish. I wszystko byłoby pięknie, ta cała bajeranckość i względny rozmach, gdyby nie było tam ludzi, których oglądać się po prostu nie da. Otaczające ich senne koszmary to nic, przy tym, co sami sobą reprezentują. Mogliby chociaż się nie odzywać, bo tak nie chce się ani oglądać, ani słuchać.

Niestety.

Zaskakująco mało Nightwish w jego własnym dziele. Brakuje jego ekspresji, mocy, szaleństwa, oszałamiających pokazów pirotechnicznych, które pamiętam z koncertów. Brakuje MUZYKI! Owszem, czasem wybucha, ale tylko sporadycznie. Zamiast tego tli się nieudolnie na uboczu, będąc jedynie tłem dla wyjątkowo nieudolnej opowieści. I gdzie tu sens?! Efekt tego wszystkiego jest taki, że nie ma ani historii, ani muzyki. Nie ma emocji. Nie ma zupełnie niczego.

Filmy do albumów muzycznych nie powstają, bo to zwyczajnie nie ma sensu.

Zwiastun:

Dziś widziałem coś z przeciwnego muzycznego bieguna Interstella 5555, więc chyba nie jest tak, że tego typu filmy nie powstają.

Skoro powstają do takiej muzyki, to nic dziwnego, że nigdy o nich nie słyszałem.

Dowiedziałem się tylko ze względu na ranking filmów science fiction robiony przez Esensję.

Dodaj komentarz